Vogue czy Vogule?

By | 06:03 2 komentarze

W modowych internetach zawrzało. Dwukrotnie, za sprawą tej samej gazety. Pierwszy raz nastąpił, kiedy to informacja o pojawieniu się polskiej edycji Vogue'a zelektryzowała wszystkie rodzime fashionistki, których okazuje się być całkiem sporo (pierwszy nakład magazynu wyniósł aż 160 tys. egzemplarzy, przy sprzedaży innych tytułów na poziomie maksymalnie 80 tys. jest to naprawdę imponująca liczba). W tej entuzjastycznej reakcji nie było nic przesadzonego. No bo kto to widział, żeby nawet Ukraina, Rumunia, Islandia czy Tajlandia miały swojego Vogue'a, a Polska niczym ten europejski zaścianek wiecznie wyczekiwała na swoją edycję. Co więcej, myślę, że nie tylko ja dotychczas wybierając się za granicę, przez wiele lat zostawiałam zawsze ciut miejsca w walizce na ulubioną edycję brytyjską czy francuską, oraz oczywiście ikoniczne wydanie amerykańskiego September Issue. Mało tego, ileż to razy wypytując się o destynację podróży moich znajomych dorzucałam "Czy przywiozłabyś/przywiózłbyś mi Vogue'a?", a następnie po otrzymaniu podarunku z wypiekami na twarzy mogłam przeglądać przez wiele godzin najznakomitsze kampanie największych domów mody. Tak było kiedyś. Pomijając fakt, iż moje mieszkanie modowymi magazynami zastawione jest i spokojnie mogłabym z nich skonstruować pokaźny wieżowiec, pikujący w dół poziom zagranicznych wydań skutecznie i systematycznie studzi mój zapęd do powiększania kolekcji.

W każdym razie pojawienie się Vogue Polska, jakkolwiek nie zabrzmi to pompatycznie, jest historyczną chwilą. Sugeruje, że na naszym rynku w końcu jest miejsce dla światowej biblii mody, że mamy co pokazywać i czym konkurować. Przynajmniej w teorii. Bardzo szybko pojawiły się głosy, zwracające uwagę na niedostateczną ilość odpowiednich reklamodawców. Niektórzy przywoływali również mocno dyskusyjny sukces polskiego Harper's Bazaar. Poza tym, po co nam kolejna, prawdopodobnie nie wyróżniająca się niczym prócz legendarnym tytułem i nic nowego nie wnosząca gazeta poświęcona modzie? A raczej "modzie", wszak jest to bardzo wdzięczna dziedzina do przedstawiania w sposób błahy i infantylny. Czy tak czy tak, magazynowi w tamtym czasie nie można było odmówić ponadprzeciętnego potencjału, wszystko za sprawą naprawdę starannie skompletowanej redakcji. Przyznaję, sama w ten potencjał mocno uwierzyłam, myśląc, że może jednak tym razem się uda, a w moje ręce trafi modowa pozycja z prawdziwego zdarzenia. Czy pierwszy numer choć częściowo spełnił moje oczekiwania? I tak i nie, ale wszystko po kolei.

Wracając do internetowej burzy, po raz drugi Vogue podniósł temperaturę co najmniej o kilka stopni w momencie publikacji pierwszej okładki. Cóż, wszystkich tych, którzy spodziewali się do bólu wyfotoszopowanego, iście perfekcyjnego portretu modelki w imponującej stylizacji, musiało spotkać rozczarowanie. Vogue Polska postanowił pójść w kompletnie przeciwnym kierunku, mianowicie au naturel, nadając trendowi swój sznyt. Jest szaro, buro i pozornie byle jak (ach ten krzywy kadr). Zarówno kolorystyka jak i kompozycja okładki jest mocno niestandardowa, przez co od razu wzbudza zainteresowanie i się wyróżnia, szczególnie wśród swoich krzykliwych i nieraz wręcz schizofrenicznych koleżanek z kioskowych półek. Rozczarowują jedynie stylizacje i fakt, iż sukienka Céline jest czarna mnie nie przekonuje. Jestem jak najbardziej za ascetyzmem, ale nie w tej wersji. Poza tym swoista ponurość okładki nie jest (a wręcz nie powinna być) moim zdaniem przypadkowa. Spójrzmy na historię mody w Polsce, czyż nie jest ona dość pesymistyczna? A jak wyglądają nadal w większości stylizacje na polskich ulicach? No właśnie. W każdym razie okładka Vogue'a symbolicznie łączy przeszłość i teraźniejszość, jednocześnie rozpoczynając nowy rozdział w polskiej modzie. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Dla mnie pod względem estetycznym redakcja nie mogła lepiej wybrać, tym niemniej jestem w stanie zrozumieć niektóre zarzuty, odnoszące się do innych aspektów. Fotograf Niemiec, pałac w tle pochodzenia rosyjskiego, do tego na deser wykorzystana gra słów z czarną Wołgą w tle. Sumarycznie nie uważam tego za celowe zagranie, aczkolwiek nie wyszło to najszczęśliwiej pod względem wizerunkowym. Wspólnie ze znajomym stwierdziliśmy (Patryk pozdrawiam! :> ), że zamiast niewinnego żarciku budzącego nienajlepsze skojarzenia, można było wybrać czarną Warszawę czy Poloneza, finalny odbiór już byłby łagodniejszy.
Ostatnia i zdecydowanie zabawna kwestia związana z okładką, mianowicie nikt chyba nie przewidział aż tak jej ogromnego, marketingowego sukcesu. Wszystko nie tylko dzięki kontrowersyjności, lecz również przez ukryty, memiczny potencjał, dzięki któremu wieść o nowym magazynie rozniosła się wręcz viralowo. Niektóre przeróbki są naprawdę zabawne, szkoda tylko, że redakcji w tym przypadku zabrakło dystansu i nie wykorzystała sprawy jeszcze bardziej na własną korzyść.
Podsumowując wątek pierwszej polskiej okładki Vogue'a, jednego jej odmówić nie można. Jest naprawdę oryginalna, zdecydowanie wyróżniła się na tle innych marcowych edycji magazynu i zapada w pamięć. Jestem przekonana, że jeżeli za kilkanaście lat zapytać kogoś kto widział jak owa pierwsza okładka wyglądała, będzie znał odpowiedź.
To, co w pierwszej chwili pozytywnie zaskoczyło mnie podczas zakupu Vogue'a, był jego pokaźny rozmiar. Więc jednak udało się pozyskać odpowiednią ilość reklamodawców, a to dobrze wróży gazecie na przyszłość. Natomiast szczerze zdziwiły mnie internetowe komentarze pod tytułem "czemu tak dużo reklam" oraz "same reklamy, co to jest". Jest to krytyka absolutnie dla mnie niezrozumiała, wszak każdy Vogue przynajmniej trzydziestoprocentowym udziałem reklam stoi. Taka już uroda tej gazety, kupując Vogue'a, musisz liczyć się, za przeproszeniem, z "wertowaniem obrazków". Ale o to właśnie też chodzi. Czym byłby Vogue bez tej czasami absurdalnej ilości reklam, to jest właśnie to, co nadaje mu pewien smaczek. Z resztą, to czysta przyjemność móc podziwiać na papierze te wszystkie fantastyczne kampanie marek odzieżowych, o ile faktycznie jest na czym zawiesić oko, a z tym w polskiej edycji jest jednak pewien problem. Aczkolwiek oburzenie, jakoby reklamie Rolexu nie przystawało sąsiadować z kampanią Reserved, uważam za przesadzone. Oczywiście, jest to pismo nadal pretendujące do bycia luksusowym, tym niemniej w zagranicznych edycjach również uświadczymy reklamy sieciówek, tuszu do rzęs firmy L'Oréal, a nawet papierosów. I nie jest to wyłącznie teza, to jest fakt, sama zweryfikowałam, wertując wszystkie zagraniczne vogue'i jakie miałam pod ręką. Trzeba przyznać, że reklamy najpopularniejszych marek coraz częściej są na naprawdę wybitnym poziomie, więc tym bardziej powinny być zamieszczane w najlepszych pismach.
Pierwszemu numerowi polskiego Vogue'a ewidentnie przyświecała idea skupieniu się na jednym głównym motywie jakim jest po prostu Polska. Dzięki temu możemy m.in. poznać sylwetki osobistości posiadających polskie korzenie, związanych ze światem mody za granicą i które prawdopodobnie większości polskim czytelnikom są bliżej nieznane. Licencja Condé Nast implikuje pewien layout i poszczególne elementy gazety, znajdziemy więc standardowy dział z trendami czy makijażem. Cieszy obecność sesji w całości poświęconej polskim projektantom. Nazwisko Andy Rottenberg mówi samo za siebie, a prowadzonemu przez nią działowi kultury nie można niczego zarzucić. Horoskop przemilczę, natomiast crème de la crème stanowi główna sesja numeru, czyli drugi najchętniej komentowany w Internecie wątek związany z gazetą.
Anja Rubik odważną modelką jest i żadnej sesji się nie boi. Juergen Teller również do sztampowych fotografów nie należy, stąd po zaznajomieniu się z okładką można było spodziewać się czegoś absolutnie niestandardowego. I tak się stało. Autor sesji został poproszony o zaprezentowanie własnych skojarzeń z Polską po krótkim pobycie w naszym kraju. Mamy więc zatem serię zdjęć oraz portretów przedstawicieli polityki, kinematografii, muzyki i szeroko pojętej sztuki. I pierogi. I rybę. Więcej ryb. I kotka, bardzo słodkiego z resztą. Dla niektórych obecny w sesji kawior to prędzej Rosja niż Polska, ale cóż poradzić, widocznie Teller również przez pryzmat kawioru Polskę postrzega i ma do tego prawo. Mamy też oczywiście Anję. Anję dzierżącą pokaźny bukiet róż, Anję z ziemniakami i Anję na szczycie kopca ziemi, a także Anję uroczo zajmującą się stanem polskich chodników w towarzystwie zagęszczarki nawrotnej(?). To jest ten rodzaj sesji, która albo podoba się od pierwszego spojrzenia albo totalnie odrzuca, nie ma uczuć pośrednich. Osobiście należę do pierwszej grupy, natomiast wszystkim, dla których obecność takiej sesji jest niezrozumiała w nomen omen prestiżowym Vogue'u, pragnę zaznaczyć, iż to właśnie ten tytuł swojego czasu przodował w publikowaniu niesztampowych pomysłów zdjęciowych, a w DNA magazynu wpisane jest przekraczanie pewnych granic i bycie globalnie o krok przed konkurencją. To nie kto inny jak Anna Wintour jako pierwsza skrzyżowała na okładce high fashion z ubraniem z sieciówki, a Vogue Italia opublikował sesję wskazującą na stan upojenia alkohowego modelek. Można kwestionować poziom czy walor estetyczny tego typu publikacji, ale ich obecność akurat w tym magazynie nie powinna dziwić.

Po lekturze magazynu w całości, najbardziej zapadła mi w pamięć nie Anja leżąca na ziemniakach, lecz dział kultury. Oczywiście, kultura niezwykle ważna jest, ale coś chyba poszło nie tak, skoro akurat na ten dział zwróciłam najbardziej uwagę w gazecie, która jednak winna być głównie poświęcona modzie. Numer przypomina mi bardziej manifest polityczny, co absolutnie nie przeszkadza (w naturze Vogue'a jest również poruszanie kwestii społecznych), tym niemniej tego typu element nie powinien stanowić nuty dominującej. To nie Wprost czy Polityka. Poza tym, podczas czytania przyprawiło mnie o irytację skupianie się na martyrologicznym wymiarze mody w Polsce, w związku z czym po zamknięciu numeru czułam się prędzej udręczona niż pozytywnie nakręcona. Owszem, polski rynek mody nie ma lekko. ale bardzo chciałabym, żeby wyjście z tego siemięrżnego tonu stało się w końcu modne. Na przestrzeni kilku ostatnich lat wydarzyło się w polskiej modzie naprawdę wiele, mamy całą rzeszę zdolnych projektantów, stylistów, fotografów, makijażystów. Doprawdy jest się czym chwalić i o czym pisać. I myślę, że nie tylko ja chciałabym wreszcie wyraźnie to zobaczyć i o tym przeczytać w którymś modowym magazynie.

Trzeba przyznać, że zamieszczone teksty pod względem redakcyjnym i merytorycznym są na dobrym a nawet wysokim poziomie, ale jest ich zdecydowanie za mało, szczególnie tych poświęconych wyłącznie modzie. Jeden kilkustronicowy raport dotyczący wpływu mediów społecznościowych na globalną branżę mody wiosny nie czyni. Zanim zasiadłam do napisania tej recenzji, specjalnie obejrzałam wywiad z Filipem Niedenthalem i rozmowę z Małgorzatą Belą. Obydwoje zgodnie twierdzili, iż magazyn przeznaczony jest dla świadomych i światowych Polek, w przedziale wiekowym około 30-40 lat. Co prawda do trzydziestki jeszcze mi daleko, tym niemniej nie wydaje mi się, żeby kobiety w tym wieku przy zakupie Vogue'a kierowały się wyłącznie chęcią przewertowania magazynu z nudów w podróży (od tego jest już wiele innych pozycji), a raczej poszukiwaniem konkretnej i wyrazistej wizualnej inspiracji oraz, przede wszystkim, kawałem angażującej lektury. Niewystarczająca ilość drugiego elementu niestety jest zauważalna.

Na szczególną uwagę zasługuje strona internetowa magazynu, która jest po prostu doskonała i od razu trafiła na moją listę codziennej prasówki do kawy (przyjemność wpisywania domeny "pl" bezcenna). Strona została podzielona na typowe dla tego typu platform segmenty jak moda, uroda, a także podstrony poświęcone pokazom mody, historii, street style'owi itd. Chapeau bas, redakcje innych modowych portali internetowych mogłyby wziąć przykład, bo jest to naprawdę merytoryczna perełka. Strona stanowi świetne uzupełnienie wersji papierowej, a raczej to wydrukowana wersja mogłaby być dopełnieniem portalu. Po mrówczym przejrzeniu wszystkich działów odniosłam wrażenie, iż to właśnie na stronie znajdują się o wiele ciekawsze i dłuższe treści, kompletnie zatem nie rozumiem ich nieobecności w pierwszym numerze. Gdyby wersję internetową złożyć choć częściowo w numer, z miejsca samozwańczo okrzyknęłabym Vogue'a bezkonkurencyjnie najlepszym pismem o modzie. W każdym razie na pewno warto regularnie zaglądać na vogue.pl.

W kioskach drugi numer z Evą Herzigovą na okładce, lada moment pojawi się trzecia odsłona polskiej biblii mody. Czy planuję zakup? Oczywiście, drugi numer na razie grzecznie czeka na swoją kolej przy porannej kawie a ja wyczekuję kolejnego. Definitywnie uważam, że warto dać polskiej edycji kredyt zaufania i pozwolić zadomowić się na polskim rynku. W tym momencie nie ma drugiego takiego magazynu z takim potencjałem i realną szansą na umiejętne kształtowanie wizerunku mody w Polsce nie tylko ze względu na swoją legendarną zagraniczną renomę, lecz także mocny zespół redakcyjny. Głęboko wierzę, że owa redakcja odrobi lekcje i wyciągnie wnioski, a w kolejnych numerach będzie więcej profesjonalnych tekstów poświęconych modzie. Jest dobrze, bo nie jest miałko, bezpłciowo oraz bezbarwnie, a spójnie, z charakterem i perfekcyjnie pomalowanym pazurem. Może być jednak jeszcze lepiej.
 Źródło zdjęcia tytułowego: mat. prasowe "Vogue" Polska 

__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.
Nowszy post Starszy post Strona główna

2 komentarze:

  1. Ja, cieszę się, że biblia mody w końcu dotarła do Polski! Czekałam na nią przez wiele lat. Jest co prawda wiele innych czasopism poświęcone tej tematyce, ale VOGUE jest ponadczasowy i myślę, że nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również się cieszę, ale mimo wszystko czuję się rozczarowana

      Usuń