Ostatnio na blogu:




Przed opublikowaniem pierwszego wpisu na blogu obiecałam sobie, że choćby nie wiem jak bardzo mnie korciło, nie napiszę nic na temat jakiegokolwiek pokazu mody w Polsce, dopóki sama nie ujrzę któregoś na własne oczy. Oczywiście mogłabym zrobić to na podstawie zdjęć publikowanych w internecie, tym niemiej w moim odczuciu byłoby to przekłamywaniem rzeczywistości. Nawet najlepiej wykonane zdjęcia nie są wstanie zastąpić odbioru na żywo sylwetek pokazowych, ruchu tkaniny, kunsztu (lub jego brak) odszycia oraz atmosfery towarzyszącej wydarzeniu. Tym niemniej nie sposób napisać porządną recenzję bez odwoływania się do poprzednich sezonów.

Nie ukrywam, że Mariusz Przybylski jest jednym z projektantów, którego szczerze podziwiam i szanuję. Po pierwsze, gdyby pokazać mi niepodpisane sylwetki z pokazów, z łatwością zidentyfikowałabym te autorstwa Przybylskiego. Po drugie, projektant gra na własnych zasadach, organizując pokazy wtedy, kiedy faktycznie ma coś na temat mody nowego do powiedzenia. Mody, która intryguje, prowokuje do zastanawiania się nad konstrukcją i generalnie „jak to zostało zrobione”, oraz zachęca do odkrywania stojących za nią inspiracji i wychwytywania detali. Która nie jest zwykłą konfekcją i która najzwyczajniej w świecie nie ginie w morzu innych propozycji. Gdzie za projektem nie idzie wyłącznie wyobraźnia, lecz szeroka wiedza i kunszt krawiecki. Tak powinno być zawsze ale, niestety, coraz częściej mam wrażenie, iż we współczesnym modowym światku jest to marzenie ściętej głowy. Tym bardziej przed wybraniem się na pokaz doceniałam fakt, że będę miała przyjemność podziwiać przemyślaną twórczość z krwi i kości, a nie plejadę łudząco podobnych do siebie sukienek, różniących się ewentualnie nic nie znaczącymi detalami tylko dlatego, że nadchodzi nowy sezon i koniecznie trzeba na czas zaproponować cokolwiek. Zdecydowanie należy odróżniać projektową i wizerunkową konsekwencję od bezrefleksyjnego odgrzewania kotleta, w dodatku zrobionego z wątpliwej jakości mięsa. Poza tym projektant jako jeden z niewielu w Polsce (o ile nie jedyny) prezentuje kolekcję zarówno damską jak i męską, która nie stanowi miłego dodatku lub zaledwie tła dla propozycji dla kobiet, lecz jest pełnoprawnym, niezależnym bytem i, co najważniejsze, jak najbardziej nadaje się do noszenia na co dzień.




Każdy pokaz Mariusza Przybylskiego jest odpowiednio zaaranżowanym spektaklem, dopiętym na ostatni guzik. Tak było i tym razem. Scenografię stanowiła metalowa instalacja przypominająca budowlane rusztowania, automatycznie przywołujące w mojej pamięci ulice Nowego Jorku. Pokaz rozpoczął się dłuższym zgaszeniem świateł, wypuszczeniem kłębów białego dymu oraz niepokojącą muzyką, co pozwoliło na fantastyczne wczucie się w klimat i natychmiastowe skupienie się nad tym, co zaraz zostanie zaprezentowane. Kropkę nad i stanowiła niestandardowa i dość skomplikowana choreografia pokazu. Do tej pory podziwiam modelki pewnym i zdecydowanym krokiem przemierzające halę wyłożoną już pierwotnie śliskimi kafelkami, które na potrzeby pokazu (przynajmniej tak się domyślam) zostały gdzieniegdzie dodatkowo obficie skropione wodą, tworząc miejscami zabójcze dla kostek kałuże. Nawet ja, będąc obcasowym weteranem, nie czułam się w pełni bezpiecznie, udając się w kierunku wyznaczonego dla mnie na widowni miejsca. A byłam na naprawdę stabilnych słupkach.


Jeżeli ktoś pomyślał, że „Dark Wonderland” będzie zbiorem smolistej czerni, pełnym wiktoriańskich odniesień, zdecydowanie jest w błędzie. Mariusz Przybylski bynajmniej nie jest projektantem chodzącym na skróty i leniwie przekładającym inspiracje jeden do jednego. Owszem, nie mogło zabraknąć najpiękniejszego dla mnie koloru świata i głębokich granatów, ale są to podstawowe barwy, za każdym razem wykorzystywane przez projektanta. W porównaniu jednak z kolekcjami  „Night Air" czy "Wild at Heart", tym razem było nieco spokojniej. Tym niemniej Przybylski pozostaje dla mnie mistrzem okiełznywania wyrazistych barw. Po raz kolejny z sukcesem zaproponował intensywne kolory zamknięte w klasycznych, surowych formach. Głęboka czerwień skropiona maliną przeplata się z soczystą pomarańczą, pojawia się również modny obecnie ultrafiolet (według mnie najlepsza męska sylwetka z pokazu).



Dark Wonderland to parada perfekcyjnie skrojonych marynarek, spodni, pojedynczych sukien wieczorowych, spódniczek i kurtek, miejscami z nutą asymetrii. Nie zabrakło kilku sukienek o ciekawych, geometrycznych kształtach, w tym mojej faworytki, okraszonej dodatkowo piórami. Całość uzupełniają zwiewne, romantyczne bluzki damskie przyozdobione falbanami, wężowa skóra, oraz odważne jak na polski rynek transparentności w propozycjach dla mężczyzn. Pojawiły się również golfy, stały już element oferty projektanta oraz kalejdoskopowe aplikacje, charakterystyczne dla poprzednich pokazów. Było ich jednak zdecydowanie mniej, tym razem stanowiąc dodatek a nie clou całej kolekcji. Po raz pierwszy projektant wykorzystał również jeans (a przynajmniej ja, jak daleko sięgam pamięcią, nie kojarzę denimu w propozycjach Przybylskiego), który całości nadał bardziej komercyjnego charakteru, nie ujmując nic elegancji czy wyrafinowaniu. Żonglerka kontrastami w wydaniu projektanta, w połączeniu z bijącym na kilometr doskonałym krawiectwem, były prawdziwą ucztą dla mych oczu. 






Nie rzucający się w oczy makijaż i proste fryzury stanowiły komplementarne tło dla ubrań, czego niestety nie można powiedzieć o rajstopach, które po prostu starałam się ignorować. Jestem jednak świadoma konieczności ich użycia, sponsorów pokazu w jakiś sposób trzeba pozyskać, a następnie odpowiednio zadowolić. Zawsze mogłoby być gorzej.








Ze względu na brak wglądu do informacji prasowej, mogę jedynie domyślać się inspiracji, które towarzyszyły projektantowi podczas tworzenia kolekcji. Dla mnie „Dark Wonderland” jest prędzej specyficznym stanem umysłu aniżeli konkretnym miejscem. Podczas przyglądania się pokazowi emocje, które we mnie wywoływał, przypominały mi sytuacje i miejsca, niekoniecznie iście eleganckie, w których poznawałam fascynujących ludzi i świetnie się bawiłam. Poczucie przebywania w alternatywnym świecie, niekoniecznie zrozumiałym dla innych, pełnym wolności ale i wrażliwości. Tym jest dla mnie „Dark Wonderland”.

"Dark Wonderland" zostało w finale okraszone naprawdę entuzjastycznymi brawami widowni. Jest to kolekcja, którą podziwiałam z prawdziwą przyjemnością i cieszę się, że miałam możliwość zobaczenia jej na żywo. Co prawda na pierwszy rzut oka, w porównaniu do „Night Air” czy „Wild at Heart”, może wypadać nieco blado czy skromniej, tym niemiej jest to solidna, kompletna kolekcja na wysokim, wręcz światowym poziomie. W moim odczuciu „Dark Wonderland” jest swoistym pomostem między poprzednimi trzema dziełami Mariusza Przybylskiego (pomijając "Fire Walk With Me", która według mnie nie była wybitnie udana), a nowym kierunkiem, w którym projektant zamierza pójść. Jakim, zobaczymy, z pewnością jednak warto czekać.

Fot. Jacek Kurnikowski/AKPA, wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Cisowianki Perlage


__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.


Przed napisaniem tego wpisu, dokładnie przyjrzałam się swojej kolekcji butów, zauważając pewną prawidłowość. Otóż można podzielić ją na dwie grupy. Pierwszą stanowiłyby płaskie buty o krojach zapożyczonych z męskiej szafy jak derby, monki czy oxfordy, w skład drugiej natomiast wchodziłyby mniej bądź bardziej szalone modele, które łączyłaby jedna cecha wspólna. Tą cechą byłaby wysokość obcasów. Jest w tym pewna skrajność. Wychodzi na to, że do tej pory podświadomie wybierałam albo modele męskie albo buty z koniecznie wysokim obcasem, nic pośrodku. Zawsze wychodziłam z założenia, że albo kobieta potrafi z gracją chodzić na wysokich butach, albo w ogóle powinna z nich zrezygnować, dopóki nie nauczy się w nich paradować na każdym możliwym gruncie. Żadnych kompromisów czy też substytutów. Tak uważałam praktycznie do teraz, dopóki nie zauroczyła mnie piękna para botków. Na kaczuszce. 



Zanim zaczęłam zgłębiać historię mody, intuicyjnie wydawało mi się, że wraz z rozwojem technologii stopniowo rosła wysokość obcasów, począwszy od kompletnie płaskich, poprzez średnie słupki aż do zabójczych szpilek. Tymczasem szpilki pojawiły się w latach pięćdziesiątych na kilka lat wcześniej przed kaczuszkami, które po raz pierwszy wprowadzono w butach dla nastolatek. Nazywane również "kociątkami" (ang. kitten) lub "szpileczkami" (franc. petit stiletto), nie mogły mieć więcej niż 5 cm, a ich noszenie oznaczało etap przejściowy między obuwiem dziecięcym a dorosłym. Przyczyna ich pojawienia się była prosta - prowokacyjne szpilki w tamtych czasach uważano za nieodpowiednie dla młodzieży, nie tylko pod względem zdrowotnym. 



Do uważania kaczuszek za pełnoprawne koleżanki szpilek w szafach dorosłych kobiet przyczyniła się niewątpliwie Audrey Hepburn. W czasach, kiedy kobiety (i nie tylko) chętnie inspirowały się gwiazdami kina, założenie przez aktorkę kaczuszek w "Sabrinie" czy "Zabawnej Buzi" było nie tylko sprytnym zabiegiem stylizacyjnym (wizualne podkreślenie roli niewinnej młodej dziewczyny), lecz również furtką dla tego rodzaju obuwia do damskich garderób na całym świecie. Z czasem coraz bardziej doceniano "kociątka" jako świetną alternatywę dla często niewygodnych szpilek oraz dobry kompromis między komfortem a elegancją. Kręgosłup kiedyś podziękuje. 




Kaczuszki są również świetnym rozwiązaniem i możliwą próbą przełamania się dla wyższych kobiet, które z jednej strony mają dość chodzenia wyłącznie na płaskim obcasie, a z drugiej nie czują się swobodnie w szpilkach, górując wzrostem nad innymi. Osobiście nigdy nie miałam z tym problemu, natomiast miło jest w końcu czasem nie zahaczać głową o górne uchwyty w komunikacji miejskiej, co wynikało z zapominania o chwilowym posiadaniu tych ponad 10 cm wzrostu więcej. 

Jeszcze kilka lat temu w życiu nie przypuszczałabym, że w mojej szafie znajdzie się miejsce na kaczuszki, w dodatku w intensywnym i niebezpiecznie zbliżonym do różu kolorze. Cóż, nigdy nie mów nigdy. 






Buty: Uterqüe
Płaszcz: Simple
Spodnie: Massimo Dutti
Kopertówka/Kosmetyczka: Zofia Chylak
Okulary: Tom Ford
Kolczyki: KOPI
Nausznice: Apart
Pierścionki: W. Kruk, Apart, Yes, Anna Ławska
__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.

W modowych internetach zawrzało. Dwukrotnie, za sprawą tej samej gazety. Pierwszy raz nastąpił, kiedy to informacja o pojawieniu się polskiej edycji Vogue'a zelektryzowała wszystkie rodzime fashionistki, których okazuje się być całkiem sporo (pierwszy nakład magazynu wyniósł aż 160 tys. egzemplarzy, przy sprzedaży innych tytułów na poziomie maksymalnie 80 tys. jest to naprawdę imponująca liczba). W tej entuzjastycznej reakcji nie było nic przesadzonego. No bo kto to widział, żeby nawet Ukraina, Rumunia, Islandia czy Tajlandia miały swojego Vogue'a, a Polska niczym ten europejski zaścianek wiecznie wyczekiwała na swoją edycję. Co więcej, myślę, że nie tylko ja dotychczas wybierając się za granicę, przez wiele lat zostawiałam zawsze ciut miejsca w walizce na ulubioną edycję brytyjską czy francuską, oraz oczywiście ikoniczne wydanie amerykańskiego September Issue. Mało tego, ileż to razy wypytując się o destynację podróży moich znajomych dorzucałam "Czy przywiozłabyś/przywiózłbyś mi Vogue'a?", a następnie po otrzymaniu podarunku z wypiekami na twarzy mogłam przeglądać przez wiele godzin najznakomitsze kampanie największych domów mody. Tak było kiedyś. Pomijając fakt, iż moje mieszkanie modowymi magazynami zastawione jest i spokojnie mogłabym z nich skonstruować pokaźny wieżowiec, pikujący w dół poziom zagranicznych wydań skutecznie i systematycznie studzi mój zapęd do powiększania kolekcji.

W każdym razie pojawienie się Vogue Polska, jakkolwiek nie zabrzmi to pompatycznie, jest historyczną chwilą. Sugeruje, że na naszym rynku w końcu jest miejsce dla światowej biblii mody, że mamy co pokazywać i czym konkurować. Przynajmniej w teorii. Bardzo szybko pojawiły się głosy, zwracające uwagę na niedostateczną ilość odpowiednich reklamodawców. Niektórzy przywoływali również mocno dyskusyjny sukces polskiego Harper's Bazaar. Poza tym, po co nam kolejna, prawdopodobnie nie wyróżniająca się niczym prócz legendarnym tytułem i nic nowego nie wnosząca gazeta poświęcona modzie? A raczej "modzie", wszak jest to bardzo wdzięczna dziedzina do przedstawiania w sposób błahy i infantylny. Czy tak czy tak, magazynowi w tamtym czasie nie można było odmówić ponadprzeciętnego potencjału, wszystko za sprawą naprawdę starannie skompletowanej redakcji. Przyznaję, sama w ten potencjał mocno uwierzyłam, myśląc, że może jednak tym razem się uda, a w moje ręce trafi modowa pozycja z prawdziwego zdarzenia. Czy pierwszy numer choć częściowo spełnił moje oczekiwania? I tak i nie, ale wszystko po kolei.

Wracając do internetowej burzy, po raz drugi Vogue podniósł temperaturę co najmniej o kilka stopni w momencie publikacji pierwszej okładki. Cóż, wszystkich tych, którzy spodziewali się do bólu wyfotoszopowanego, iście perfekcyjnego portretu modelki w imponującej stylizacji, musiało spotkać rozczarowanie. Vogue Polska postanowił pójść w kompletnie przeciwnym kierunku, mianowicie au naturel, nadając trendowi swój sznyt. Jest szaro, buro i pozornie byle jak (ach ten krzywy kadr). Zarówno kolorystyka jak i kompozycja okładki jest mocno niestandardowa, przez co od razu wzbudza zainteresowanie i się wyróżnia, szczególnie wśród swoich krzykliwych i nieraz wręcz schizofrenicznych koleżanek z kioskowych półek. Rozczarowują jedynie stylizacje i fakt, iż sukienka Céline jest czarna mnie nie przekonuje. Jestem jak najbardziej za ascetyzmem, ale nie w tej wersji. Poza tym swoista ponurość okładki nie jest (a wręcz nie powinna być) moim zdaniem przypadkowa. Spójrzmy na historię mody w Polsce, czyż nie jest ona dość pesymistyczna? A jak wyglądają nadal w większości stylizacje na polskich ulicach? No właśnie. W każdym razie okładka Vogue'a symbolicznie łączy przeszłość i teraźniejszość, jednocześnie rozpoczynając nowy rozdział w polskiej modzie. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Dla mnie pod względem estetycznym redakcja nie mogła lepiej wybrać, tym niemniej jestem w stanie zrozumieć niektóre zarzuty, odnoszące się do innych aspektów. Fotograf Niemiec, pałac w tle pochodzenia rosyjskiego, do tego na deser wykorzystana gra słów z czarną Wołgą w tle. Sumarycznie nie uważam tego za celowe zagranie, aczkolwiek nie wyszło to najszczęśliwiej pod względem wizerunkowym. Wspólnie ze znajomym stwierdziliśmy (Patryk pozdrawiam! :> ), że zamiast niewinnego żarciku budzącego nienajlepsze skojarzenia, można było wybrać czarną Warszawę czy Poloneza, finalny odbiór już byłby łagodniejszy.
Ostatnia i zdecydowanie zabawna kwestia związana z okładką, mianowicie nikt chyba nie przewidział aż tak jej ogromnego, marketingowego sukcesu. Wszystko nie tylko dzięki kontrowersyjności, lecz również przez ukryty, memiczny potencjał, dzięki któremu wieść o nowym magazynie rozniosła się wręcz viralowo. Niektóre przeróbki są naprawdę zabawne, szkoda tylko, że redakcji w tym przypadku zabrakło dystansu i nie wykorzystała sprawy jeszcze bardziej na własną korzyść.
Podsumowując wątek pierwszej polskiej okładki Vogue'a, jednego jej odmówić nie można. Jest naprawdę oryginalna, zdecydowanie wyróżniła się na tle innych marcowych edycji magazynu i zapada w pamięć. Jestem przekonana, że jeżeli za kilkanaście lat zapytać kogoś kto widział jak owa pierwsza okładka wyglądała, będzie znał odpowiedź.
To, co w pierwszej chwili pozytywnie zaskoczyło mnie podczas zakupu Vogue'a, był jego pokaźny rozmiar. Więc jednak udało się pozyskać odpowiednią ilość reklamodawców, a to dobrze wróży gazecie na przyszłość. Natomiast szczerze zdziwiły mnie internetowe komentarze pod tytułem "czemu tak dużo reklam" oraz "same reklamy, co to jest". Jest to krytyka absolutnie dla mnie niezrozumiała, wszak każdy Vogue przynajmniej trzydziestoprocentowym udziałem reklam stoi. Taka już uroda tej gazety, kupując Vogue'a, musisz liczyć się, za przeproszeniem, z "wertowaniem obrazków". Ale o to właśnie też chodzi. Czym byłby Vogue bez tej czasami absurdalnej ilości reklam, to jest właśnie to, co nadaje mu pewien smaczek. Z resztą, to czysta przyjemność móc podziwiać na papierze te wszystkie fantastyczne kampanie marek odzieżowych, o ile faktycznie jest na czym zawiesić oko, a z tym w polskiej edycji jest jednak pewien problem. Aczkolwiek oburzenie, jakoby reklamie Rolexu nie przystawało sąsiadować z kampanią Reserved, uważam za przesadzone. Oczywiście, jest to pismo nadal pretendujące do bycia luksusowym, tym niemniej w zagranicznych edycjach również uświadczymy reklamy sieciówek, tuszu do rzęs firmy L'Oréal, a nawet papierosów. I nie jest to wyłącznie teza, to jest fakt, sama zweryfikowałam, wertując wszystkie zagraniczne vogue'i jakie miałam pod ręką. Trzeba przyznać, że reklamy najpopularniejszych marek coraz częściej są na naprawdę wybitnym poziomie, więc tym bardziej powinny być zamieszczane w najlepszych pismach.
Pierwszemu numerowi polskiego Vogue'a ewidentnie przyświecała idea skupieniu się na jednym głównym motywie jakim jest po prostu Polska. Dzięki temu możemy m.in. poznać sylwetki osobistości posiadających polskie korzenie, związanych ze światem mody za granicą i które prawdopodobnie większości polskim czytelnikom są bliżej nieznane. Licencja Condé Nast implikuje pewien layout i poszczególne elementy gazety, znajdziemy więc standardowy dział z trendami czy makijażem. Cieszy obecność sesji w całości poświęconej polskim projektantom. Nazwisko Andy Rottenberg mówi samo za siebie, a prowadzonemu przez nią działowi kultury nie można niczego zarzucić. Horoskop przemilczę, natomiast crème de la crème stanowi główna sesja numeru, czyli drugi najchętniej komentowany w Internecie wątek związany z gazetą.
Anja Rubik odważną modelką jest i żadnej sesji się nie boi. Juergen Teller również do sztampowych fotografów nie należy, stąd po zaznajomieniu się z okładką można było spodziewać się czegoś absolutnie niestandardowego. I tak się stało. Autor sesji został poproszony o zaprezentowanie własnych skojarzeń z Polską po krótkim pobycie w naszym kraju. Mamy więc zatem serię zdjęć oraz portretów przedstawicieli polityki, kinematografii, muzyki i szeroko pojętej sztuki. I pierogi. I rybę. Więcej ryb. I kotka, bardzo słodkiego z resztą. Dla niektórych obecny w sesji kawior to prędzej Rosja niż Polska, ale cóż poradzić, widocznie Teller również przez pryzmat kawioru Polskę postrzega i ma do tego prawo. Mamy też oczywiście Anję. Anję dzierżącą pokaźny bukiet róż, Anję z ziemniakami i Anję na szczycie kopca ziemi, a także Anję uroczo zajmującą się stanem polskich chodników w towarzystwie zagęszczarki nawrotnej(?). To jest ten rodzaj sesji, która albo podoba się od pierwszego spojrzenia albo totalnie odrzuca, nie ma uczuć pośrednich. Osobiście należę do pierwszej grupy, natomiast wszystkim, dla których obecność takiej sesji jest niezrozumiała w nomen omen prestiżowym Vogue'u, pragnę zaznaczyć, iż to właśnie ten tytuł swojego czasu przodował w publikowaniu niesztampowych pomysłów zdjęciowych, a w DNA magazynu wpisane jest przekraczanie pewnych granic i bycie globalnie o krok przed konkurencją. To nie kto inny jak Anna Wintour jako pierwsza skrzyżowała na okładce high fashion z ubraniem z sieciówki, a Vogue Italia opublikował sesję wskazującą na stan upojenia alkohowego modelek. Można kwestionować poziom czy walor estetyczny tego typu publikacji, ale ich obecność akurat w tym magazynie nie powinna dziwić.

Po lekturze magazynu w całości, najbardziej zapadła mi w pamięć nie Anja leżąca na ziemniakach, lecz dział kultury. Oczywiście, kultura niezwykle ważna jest, ale coś chyba poszło nie tak, skoro akurat na ten dział zwróciłam najbardziej uwagę w gazecie, która jednak winna być głównie poświęcona modzie. Numer przypomina mi bardziej manifest polityczny, co absolutnie nie przeszkadza (w naturze Vogue'a jest również poruszanie kwestii społecznych), tym niemniej tego typu element nie powinien stanowić nuty dominującej. To nie Wprost czy Polityka. Poza tym, podczas czytania przyprawiło mnie o irytację skupianie się na martyrologicznym wymiarze mody w Polsce, w związku z czym po zamknięciu numeru czułam się prędzej udręczona niż pozytywnie nakręcona. Owszem, polski rynek mody nie ma lekko. ale bardzo chciałabym, żeby wyjście z tego siemięrżnego tonu stało się w końcu modne. Na przestrzeni kilku ostatnich lat wydarzyło się w polskiej modzie naprawdę wiele, mamy całą rzeszę zdolnych projektantów, stylistów, fotografów, makijażystów. Doprawdy jest się czym chwalić i o czym pisać. I myślę, że nie tylko ja chciałabym wreszcie wyraźnie to zobaczyć i o tym przeczytać w którymś modowym magazynie.

Trzeba przyznać, że zamieszczone teksty pod względem redakcyjnym i merytorycznym są na dobrym a nawet wysokim poziomie, ale jest ich zdecydowanie za mało, szczególnie tych poświęconych wyłącznie modzie. Jeden kilkustronicowy raport dotyczący wpływu mediów społecznościowych na globalną branżę mody wiosny nie czyni. Zanim zasiadłam do napisania tej recenzji, specjalnie obejrzałam wywiad z Filipem Niedenthalem i rozmowę z Małgorzatą Belą. Obydwoje zgodnie twierdzili, iż magazyn przeznaczony jest dla świadomych i światowych Polek, w przedziale wiekowym około 30-40 lat. Co prawda do trzydziestki jeszcze mi daleko, tym niemniej nie wydaje mi się, żeby kobiety w tym wieku przy zakupie Vogue'a kierowały się wyłącznie chęcią przewertowania magazynu z nudów w podróży (od tego jest już wiele innych pozycji), a raczej poszukiwaniem konkretnej i wyrazistej wizualnej inspiracji oraz, przede wszystkim, kawałem angażującej lektury. Niewystarczająca ilość drugiego elementu niestety jest zauważalna.

Na szczególną uwagę zasługuje strona internetowa magazynu, która jest po prostu doskonała i od razu trafiła na moją listę codziennej prasówki do kawy (przyjemność wpisywania domeny "pl" bezcenna). Strona została podzielona na typowe dla tego typu platform segmenty jak moda, uroda, a także podstrony poświęcone pokazom mody, historii, street style'owi itd. Chapeau bas, redakcje innych modowych portali internetowych mogłyby wziąć przykład, bo jest to naprawdę merytoryczna perełka. Strona stanowi świetne uzupełnienie wersji papierowej, a raczej to wydrukowana wersja mogłaby być dopełnieniem portalu. Po mrówczym przejrzeniu wszystkich działów odniosłam wrażenie, iż to właśnie na stronie znajdują się o wiele ciekawsze i dłuższe treści, kompletnie zatem nie rozumiem ich nieobecności w pierwszym numerze. Gdyby wersję internetową złożyć choć częściowo w numer, z miejsca samozwańczo okrzyknęłabym Vogue'a bezkonkurencyjnie najlepszym pismem o modzie. W każdym razie na pewno warto regularnie zaglądać na vogue.pl.

W kioskach drugi numer z Evą Herzigovą na okładce, lada moment pojawi się trzecia odsłona polskiej biblii mody. Czy planuję zakup? Oczywiście, drugi numer na razie grzecznie czeka na swoją kolej przy porannej kawie a ja wyczekuję kolejnego. Definitywnie uważam, że warto dać polskiej edycji kredyt zaufania i pozwolić zadomowić się na polskim rynku. W tym momencie nie ma drugiego takiego magazynu z takim potencjałem i realną szansą na umiejętne kształtowanie wizerunku mody w Polsce nie tylko ze względu na swoją legendarną zagraniczną renomę, lecz także mocny zespół redakcyjny. Głęboko wierzę, że owa redakcja odrobi lekcje i wyciągnie wnioski, a w kolejnych numerach będzie więcej profesjonalnych tekstów poświęconych modzie. Jest dobrze, bo nie jest miałko, bezpłciowo oraz bezbarwnie, a spójnie, z charakterem i perfekcyjnie pomalowanym pazurem. Może być jednak jeszcze lepiej.
 Źródło zdjęcia tytułowego: mat. prasowe "Vogue" Polska 

__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.

Jesień i zima to zdecydowanie moje ulubione pory roku. Wraz z nadejściem krótkich dni i niższych temperatur zawsze budzi się we mnie chęć do działania. Przez większość czasu jest ciemno i zimno, czerń nie płowieje, a ja nie odnoszę wrażenia, iż karykaturalnie odznaczam się na tle otoczenia. Z resztą, jeżeli ktoś zwraca uwagę na godziny publikacji moich wpisów, z łatwością może wydedukować o jakiej porze dnia (i nocy) preferuję pracować i lepiej mi się myśli.



Wiele osób, zasadniczo tych ciepłolubnych, nie widzi jedak nic pozytywnego w obecnej pogodzie za oknem, szczególnie pod kątem swoich stylizacji. No bo co to za frajda, opatulić się niczym mumia a następnie zagotować w pierwszym lepszym autobusie. W przypadku drugiego problemu, często wynika on z braku wiedzy a co za tym idzie naszych złych decyzji zakupowych. Mowa tu chociażby o zwracaniu uwagi na podszewkę płaszcza, o czym pisałam w ubiegłym roku tutaj oraz częściowo tutaj. Co do pierwszej kwestii, wadę można bardzo łatwo przekuć w zaletę. W końcu możliwość warstwowego noszenia ubrań daje większe pole dla kreatywości. Sęk w tym, aby w naszej szafie znajdowały się rzeczy, których zakładanie sprawia nam przyjemność. Owszem, odnalezienie połączenia estetycznego i ciekawego z funkcjonalnym bywa trudne, nie jest jednak niemożliwe. Przykład? Polska projektantka Anna Dudzińska, której to twórczości poświęcam dzisiejszy wpis.



"DUDZINSKA to marka, której styl można określić jako użytkowa awangarda.", takie zdanie widnieje na stronie marki i całkowicie się z nim zgadzam. Projektantka w oryginalny sposób wplata inspiracje architekturą i nowoczesnym wzornictwem, eksponuje strukturę wykorzystywanych materiałów i bawi się trójwymiarowością. Brzmi dość szalenie, jednak proste, przyjazne dla sylwetki kroje ubrań uspokajają całość, dając wizualnie bardzo ciekawy efekt. Przede wszystkim są to jednak rzeczy jak najbardziej do noszenia na codzień, w większości utrzymane w ciepłej kolorystyce. Dominują beże i szarości, gdzieniegdzie przeplatane niebieskim tudzież czarnym. Część projektów okraszono uroczymi frędzlami w większej bądź mniejszej ilości.



Gdzie nie spojrzeć, u Anny Dudzińskiej króluje wełna. Wełna, wełna i jeszcze raz wełna. Żaden nędzny akryl, projektantka w ten sposób manifestuje m.in. swój silny związek z naturą. Więź tą doskonale widać w niesamowicie klimatycznej kampanii "Natural Thing", autorstwa Kasi Bielskiej. Zachęcam do wzięcia udziału w tej wizualnej uczcie dla oka (klik), aż chce się owinąć w jeden z zaprezentowanych swetrów czy szalików, co z resztą ostatecznie zachęciło mnie do złożenia zamówienia (tak jakby wcześniej trzeba było mnie jakoś wybitnie przekonywać, dobry design broni się sam).



Mięsiste czapki? Są. Przeskalowane szaliki? Również. Fantazyjne swetry? Obecne. A także sukienki, tuniko-swetry, płaszcze, spódnice, nawet spodnie! Pomimo mocno estetycznie określonej formy ,ubrania od Dudzińskiej dają szerokie pole do popisu w kwestii stylizacji. Wybór jest naprawdę szeroki, wszystko oczywiście w stu procentach z najwyższej jakości, specjalnie wyselekcjonowanej wełny. Co więcej, każda rzecz wykonywana jest ręcznie w Polsce, zatem dokonując wyboru, mamy okazję wesprzeć nasz rodzimy rynek. W związku z "handmade", przy składaniu zamówienia online należy liczyć się z możliwością 14 dniowego oczekiwania, co i tak nie jest żadnym utrudnieniem. Koniec końców apetyt rośnie w miare czekania. Ubrania projektantki można było zobaczyć podczas ostatnich targów HUSH, stacjonarnie natomiast należałoby się udać do Designers Place bądź Miasteczka Wilanów w Warszawie. Cieszy mnie obecność projektów Anny Dudzińskiej w jednym z berlińskich butików. 


Zdaję sobię sprawę, iż co poniektórych mogą zrazić teoretycznie mało przystępne ceny. Trudno jednak, żeby tak autorska praca została wyceniona jak pierwsze lepsze rzeczy z sieciówki. Co więcej, tak być nie powinno. Dopóki nie dostrzeżemy i nie docenimy, iż za daną realizacją stoi konkretna osoba, jej pomysłowość a co za tym idzie projekt, swoista unikalność czy wręcz unikatowość, do tego ręczna robota i dbałość o detal, cena zawsze będzie wydawała się zbyt wygórowana. Może zamiast po raz kolejny kupić jednosezonowe modowe koszmarki, warto zainwestować w rzecz, która przy odpowiedniej pielęgnacji posłuży nam na długie lata? Nie może, a na pewno. 



Warto śledzić strone na Facebook'u projektantki, oprócz znalezienia inspiracji jest to najprostrza droga do bycia poinformowanym o rabatach i wyprzedażach. W tym miejscu chciałabym docenić profesjonalność w kontakcie i obsłudze klienta, nawet tak informatycznie ułomnego jak ja. Niby oczywiste, a niestety dalej stanowi abstrakcję dla niektórych firm czy, o zgrozo, większych platform sprzedażowych, teoretycznie budzących większe zaufanie. Na razie postanawiam jednak odpuścić i nie wskazywać nikogo palcem, do dwóch razy sztuka ; )



Na zakończenie, a propos samego szalika, jestem nim nieustannie zachwycona. Pomimo swej obszerności jest zadziwiająco lekki i znakomicie grzeje.Nie do końca jest biało-czarny (tak jak jest to widoczne na zdjęciach), raczej ecru i ciemnoszary, ale dzięki temu nie tworzy przesadnego kontrastu z moją twarzą. Co prawda polubił się aż za bardzo z moim płaszczem od Neige Tees, a co za tym idzie permanentnie zdarza mu się go "obłazić", tym niemniej radość z jego noszenia przyćmiewa tę małą niedogodność.

Marzyliście o miękkim, ciepłym, a do tego niebanalnym swetrze? Teraz wiecie gdzie szukać. 









fot. Nikola Mróz

szalik: Anna Dudzińska via annadudzinska.com
płaszcz: Neige Tees
buty: Kazar
koszula: Wólczanka
okulary: Brylove
biżuteria: Yes, Apart, W.Kruk
kolczyki w kształcie dłoni KOPI


__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.

Nikogo chyba nie zaskoczę stwierdzeniem, iż zamiast irytującego włóczenia się po galeriach handlowych, preferuję poszukiwania w Internecie, Nie jest to nic odkrywczego, w końcu coraz więcej z nas ochoczo robi zakupy wirtualnie. Prosty, przyjemny i wygodny sposób ( o ile nie musimy użerać się zbytnio z kurierem), do tego gdy dobrze poszukać, można natrafić na prawdziwe perełki. 


No właśnie, w dzisiejszym wpisie chciałabym zachęcić Was do wytyczania własnych zakupowych ścieżek, niekoniecznie na tych najpopularniejszych stronach. W końcu celem jest wyróżnienie się, zatem im marka mniej znana szerszemu gronu konsumentów, tym lepiej. Oczywiście, często jest to proces czasochłonny, tym niemniej apetyt rośnie w miarę jedzenia, a znalezienie trofeum daje niewątpliwie satysfakcję. W moim przypadku idealnym przykładem jest długi, wykonany z surowej w dotyku wełny płaszcz, wzbogacony na plecach o parę budzących lekką nieufność oczu. Za projektem owego ubrania stoi Neige Tees, marka do tej pory zupełnie mi obca, na której trop wpadłam kompletnie nieoczekiwanie.



Bardzo lubię, gdy moda łączy się ze sztuką, w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Dzięki temu pozornie proste rzeczy o nic nie odkrywającym kroju, pod względem estetycznym mogą wzbić się na zupełnie inny poziom. Czasem jeden detal potrafi nadać nowy kierunek i zadecydować o oryginalności danego ubrania. Innymi słowy, jest to najprostrza droga do ożywienia swojej garderoby i przełamania jej banalności. O poznaniu nowych artystów nie wspominając.


Jak napisałam wyżej, na markę Neige Tees natknęłam się zupełnie przypadkiem. Do zerknięcia okiem na jej ofertę nie musiałam się za długo przekonywać. Mianowicie marka szyje w Polsce, w ograniczonej ilości, czyli tak, jak modowa część mojej duszy lubi najbardziej. Co więcej, materiałami dominującymi w kolekcjach są wełna, bawełna oraz wiskoza. W momencie odbioru płaszcza pozytywnie zaskoczyła mnie również mrówcza dbałość wykończenia, co niestety w dalszym ciągu nie jest nadrzędną sprawą w przypadku niektórych polskich marek. Biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości, ubrania Neige Tees to nader okazyjny kąsek.



Patrząc na ofertę marki, nie należę raczej do jej grupy docelowej. Praktycznie wszystkie propozycje Neige Tees wpisują się w ruch normecore'u oraz sportowego streetwear'u, są to więc kierunki raczej dla mnie odległe, punktem wspólnym jest jednak wszechobecna czerń. Jeżeli ktoś poszukuje prostego t-shirtu, oversizeowej bluzy czy płaszcza, które nie rozpadną się po pierwszym praniu, z pewnością znajdzie coś dla siebie.

Biorąc pod uwagę estetykę i obecne trendy panujące na świecie, wcale nie dziwi mnie zdecydowanie bardziej zaznaczona obecność marki za granicą aniżeli w Polsce. Fani MSBHV znajdą Neige Tees stacjonarnie w Pradze, Londynie, Amsterdamie oraz Antwerpii.



Last but not least, byłoby dużą ignorancją z mojej strony nie napisać o artystce, w której głowie zrodziły się owe tajemnicze oczy. Mowa o Aleksandrze Waliszewskiej, polskiej malarce, graficzce oraz ilustratorce, do której efektu współpracy z Neige Tees należy właśnie m.in. mój płaszcz. Artystka nieustannie zaskakuje, malując średnio jedno dzieło dziennie. Wszystki lubujących się w sztuce przyprawiającej o gęsią skórkę odysłam na http://waliszewska.tumblr.com/ oraz https://www.youtube.com/watch?v=iYKEm5KTAvM . Ja jestem nieprzerwanie zachwycona.



płaszcz: Neige Tees via neigetees.com
koszula: vintage
spodnie: Massimo Dutti
buty: Uterque
torebka: Lauren by Ralph Lauren
biżuteria: Apart, W.Kruk. Yes
kolczyki w kształcie dłoni: KOPI via kopi.com.pl

Fot. jak zawsze niezawodna Nikola Mróz <3
__________________________________________

Spodobał Ci się wpis lub chciałbyś coś dodać od siebie? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz komentarz ; )

Jeżeli nie chcesz przegapić nowych tekstów na blogu, zapraszam do śledzenia strony na facebook'u, na której komentuję również bieżące wydarzenia ze świata mody i dzielę się inspiracjami.